Bycie dobrym rodzicem zaczyna się od bycia dobrym dla siebie
Rozmowa z Katarzyną Kalinowską, psycholożką, trenerką Fundacji Familylab Polska, autorką projektu Przystanek Relacja.
Ewa Dziemidowicz: Gdy myślimy o problemie nadużywania nowych technologii przez dzieci i młodzież, najczęściej skupiamy się właśnie na nich: zastanawiamy się, czy już mają problem; jakie zasady powinniśmy wprowadzić, żeby nie spędzały przed ekranami tyle czasu; jak dopilnować, żeby te ustalenia były przestrzegane. Chciałabym, żebyśmy popatrzyły na to zagadnienie z trochę innej perspektywy i porozmawiały o rodzicach. Kim są rodzice dzieci wpatrzonych w ekrany, jakie są ich potrzeby?
Katarzyna Kalinowska: Cieszę się, że zaczęłaś od perspektywy rodzica i jego potrzeb. Temat nadmiernego korzystania z multimediów przez dzieci jest bardzo nośny i powoduje wśród rodziców mnóstwo lęku, toteż wszyscy skupiamy się na tym, żeby zająć się dzieckiem i jego potrzebami, a mało jest działań skierowanych do rodziców, z uwzględnieniem ich potrzeb. Rodzice często są zagubieni, gdyż narracja w tym temacie posiłkuje się rozmaitymi zastraszającymi danymi. Rodzice, z którymi się spotykam w mojej pracy, już trochę wiedzą, czego nie chcą w relacjach z dziećmi, jakiego rodzaju relacji z dziećmi nie chcą budować. Nie chcą karać, nagradzać, krzyczeć, nie chcą wykorzystywać strachu, idą raczej w kierunku szacunku, zaufania, podążania za potrzebami dziecka. Ale ta świadomość dopiero się buduje w społeczeństwie, zatem rodzice są dość bezradni. Nie potrafią ocenić, na ile sobie mogą pozwolić; czy to, co robią, jest dobre, mają mało zaufania do swoich rodzicielskich kompetencji, do swojej intuicji. Łatwo jest im się pogubić w gąszczu różnego rodzaju porad, głosów ekspertów, presji wywieranej przez społeczeństwo tudzież przez innych rodziców. Tymczasem to, co by im pomogło, to właśnie zaufanie do swoich kompetencji, ale też „wioska wsparcia”, w której mogliby odbudowywać swoje zasoby, czuć się widziani, słyszani ze swoimi trudnościami, w której mogliby poświętować swoje małe sukcesy i po prostu się wzmocnić.
ED: Ta „wioska wsparcia” to bliscy, rodzina, specjaliści…?
KK: Owszem, ale również zupełnie obcy ludzie, poznani na forach internetowych, na zajęciach dla rodziców z dziećmi; rodzice dzieci chodzących np. do tego samego przedszkola mogą być „wioską wsparcia”. Rodzice tęsknią za tym, by móc się podzielić swoją bezradnością, frustracją, złością, lecz jednocześnie trudno jest im poszukać takiego miejsca lub poprosić o pomoc. Dopiero kiedy już naprawdę są u kresu wytrzymałości i gdzieś, anonimowo na jakiejś grupie internetowej, wyznają, że nie dają rady albo przeczytają, że inna mama czy inny tata dzieli się swoimi, podobnymi, doświadczeniami, przychodzi ulga: uff, inni też tak mają; też bywają w takich opałach jak ja; też nie wiedzą, na ile pozwalać dziecku korzystać z multimediów, z ekranów; też się czują bezradni, kiedy ich dziecko za długo siedzi przed telefonem; też nie mają pojęcia, co zrobić.
ED: Rzeczywiście potrzebne jest „odczarowanie” idealnego rodzicielstwa; przekonania, że musimy wszystko wiedzieć i wszystko powinno nam wychodzić, bo inaczej coś jest z nami nie tak.
Chciałabym, żebyśmy porozmawiały teraz chwilę o przewodnictwie. A czy możesz opowiedzieć o tym, co to znaczy być przewodnikiem swojego dziecka? W szczególności co to oznacza w świecie cyfrowym.
KK: Jest to bliskie pojęciu przywództwa, o jakim pisał Jesper Juul. W tym przywództwie zawierają się między innymi takie wartości jak bycie zorientowanym na dialog, na troskę o dziecko, bycie zainteresowanym światem dziecka, zapraszanie go również do swojego świata, bycie empatycznym, proaktywnym i elastycznym.
To wszystko wydaje się w kontrze do tego, co wciąż jest promowane w naszym społeczeństwie: że trzeba być konsekwentnym, jednomyślnym z partnerem, trzymać się ściśle ustalonych zasad, że nie należy zbytnio podążać za dzieckiem, bo ono za chwilę wejdzie nam na głowę i sobie nie poradzimy; wreszcie – że zaufanie i szacunek do dziecka przeczy idei bycia dla niego autorytetem.
O byciu autorytetem, przewodnikiem, dobrym rodzicem rzekomo świadczy to, na ile moje dziecko mnie słucha. A kiedy dziecko zgłasza swoje potrzeby oraz mówi „nie”, to niektórzy rodzice pojmują to jako sygnał, że dziecko nie współpracuje, nie słucha i nie szanuje. Z tego miejsca łatwo jest podejmować decyzje nawykowe, automatyczne, które często nam samym są znane z dzieciństwa, a które powodują jeszcze więcej chaosu i zamieszania w relacji z dzieckiem, oddalają nas od siebie. Pomiędzy nami a dzieckiem wyrasta mur nieporozumień i
zbyt sztywnych zasad; przestajemy się nawzajem dobrze widzieć. Z takiej pozycji trudno jest wierzyć, że słuchanie tego, co mówi dziecko, obserwowanie go bez konieczności natychmiastowej reakcji czy wchodzenia w rolę sędziego lub negocjatora naprawdę wystarczy. Tymczasem jeśli zabraknie w nas owego elementu zatrzymania się i obserwacji dziecka, dania sobie czasu na oddech, na zastanowienie się, co takiego robi mi to, co się teraz dzieje z dzieckiem – to w gruncie rzeczy strzelamy na oślep, „zadziała albo nie zadziała”. A skoro nie działa, frustrujemy się, jeszcze bardziej dokręcamy dziecku śrubę, myśląc, że trzeba robić jeszcze więcej tego samego, bo może w którymś momencie „zaskoczy”.
Moment obserwacji, oddechu powoduje, że mamy czas, żeby dopasować odpowiedź do tego, co nam pokazuje dziecko. Może w ogóle nie powinienem teraz reagować, bo sytuacja nie wymaga mojego komentarza?
ED: Niełatwo jest nie reagować
Pomyślmy chwilę o konfliktach między dziećmi. Z dorosłej perspektywy widzimy, że któremuś dziecku dzieje się krzywda, że któreś jest poszkodowane, więc rwiemy się do tego, by pójść, rozsądzić: „ten winny, tamten niewinny”, tego skarcę, tamtego pocieszę… Lecz gdybyśmy dali sobie wówczas ów moment zatrzymania się, być może okazałoby się, że te dzieci w ogóle nie potrzebują pomocy, bo już za chwilę same się świetnie dogadają między sobą. Możliwe, że to wcale nie jest konflikt, tylko jakaś forma zabawy, jakiś sposób na ich kontakt, turlanki, przewracanki, nic, co wymagałoby interwencji.
Krótko mówiąc – tak, masz rację: niełatwo jest się zdobyć na ten moment zatrzymania. Żyjemy w czasach wszechobecnej presji i pędu. Kiedy mówię rodzicom o tej pauzie, to często ich pierwszą reakcją jest: „Jak to, przecież na to nie ma czasu, jak teraz nie zareaguję, to będzie za późno”.
ED: Z drugiej strony rodzice, którzy trafiają z dziećmi do nas, do poradni Dziecko w Sieci, z powodu ich nadmiernego korzystania z urządzeń ekranowych, często przychodzą, kiedy dziecko spędza przed ekranem wiele, wiele godzin. Czasem jest to 5–6 godzin dziennie, a kiedy rodzic chce to w jakikolwiek sposób ograniczyć pojawiają się bardzo duże emocje. Zatem reakcja też jest ważna i rozumiem zagubienie rodziców w materii „kiedy reagować, a kiedy zostawić dziecko i pozwolić mu decydować o sobie”. Jak to widzisz?
KK: Znów się cieszę, że padło takie pytanie, bo w tym, co mówiłam wcześniej, nie wybrzmiało, że ważna jest równowaga pomiędzy odpuszczeniem i niereagowaniem a zasadami: granie tylko w soboty, tylko od 10 do 11:30 itp. Wyważenie miejsca, w którym i nam, i dziecku jest komfortowo, korzystanie z urządzeń elektronicznych sprzyja jego rozwojowi, nie jest nadmiarowe.
ED: Jak to ustalić, a następnie skutecznie moderować?
KK: Sugeruję, aby bardziej niż na wyznaczaniu sztywnych zasad skupić się na sprawdzeniu, jak cała nasza rodzina korzysta z multimediów, nie tylko dziecko. Mam poczucie, że często wygląda to tak: dziecko gra na komputerze czy na telefonie, podchodzi mama lub tata, mówi: „Przestań już grać, za dużo grasz, zajmij się czymś innym”. I tu jest kropka. Dziecko zostaje z komunikatem: „wiem, czego mam nie robić, mam nie grać, ale nie mam nic w zamian”. Kończy to granie, idzie do rodziców i widzi mamę, która scrolluje Facebook, tatę, który robi coś na komputerze, powstaje dysonans: „Ja mam nie grać, nie używać, rodzice siedzą w telefonie, w komputerze, a ja mam coś porobić. Co mam porobić…? Proponuje mamie, tacie: „Pograjmy w coś, zróbmy coś razem”. „Poczekaj, tylko dokończę, poczekaj, tylko sprawdzę, jeszcze odpiszę na dwa maile”.
Wiem, jak łatwo w to wpaść, zwłaszcza jeżeli dużą część pracy wykonuje się online, kiedy narzędziami pracy są telefon i komputer. Jednak jeżeli nie dam dziecku alternatywy, nie zaproponuję czegoś, co możemy razem porobić, zamiast siedzenia przed ekranem, to ryzyko, że dziecko za chwilę znów sięgnie po telefon czy komputer, jest dużo, dużo większe.
ED: Często to właśnie my, dorośli, jesteśmy cyfrowo rozproszeni i sami sięgamy po telefon lub też spędzamy bardzo dużo czasu z ekranami. Czy faktycznie zdajemy sobie sprawę, jak to wpływa na relacje z naszymi dziećmi, co one czują, kiedy rodzic, zajęty ekranem, mówi: „Zaraz, zaraz, nie teraz”, albo odpowiada coś w nieobecny sposób?
KK: Pomocne może być przełożenie sobie tego na relacje z dorosłymi, czyli zastanowienie się, jak to jest dla mnie, dorosłej, kiedy proszę o coś męża, a on z nosem w ekranie zbywa mnie półsłówkami. Albo jak to wpływa na moją relację z koleżanką, jeśli ona przez pół rozmowy wpatruje się w telefon lub nerwowo co chwila na niego zerka. Mnie, dorosłej, automatycznie
robi się wtedy trudno, ciężko, smutno, czuję się sfrustrowana, niewidziana, niesłyszana, niebrana pod uwagę; czuję, że między mną a tą drugą osobą stoi metaforyczny mur.
Dokładnie tak samo jest w przypadku dzieci, z tym że dzieci są jeszcze bardziej niż dorośli pomiędzy sobą zależne od nas. Za jakość relacji z dziećmi w stu procentach odpowiadamy my, dorośli. Pozbawiając dzieci swojej uważności, nie widząc ich, nie słysząc, cały czas będąc z głową w komputerze, ze wzrokiem wbitym w ekran telefonu, wysyłamy im komunikat: „To jest dla mnie ważniejsze niż moja relacja z tobą”.
ED: To bardzo przykry komunikat.
KK: Owszem. To, że dzieci wybierają komputer, telefon, media, to wierzchołek góry lodowej, pokazujący, że nie mają innej alternatywy, toteż uciekają w równoległy świat. Jeżeli da się dziecku zamiennik: „Skończmy na dzisiaj to granie, już tego było dużo, niech twoje ciało trochę odpocznie, chodź, pójdziemy się poruszać, pobiegać, na spacer, pogramy w piłkę, w planszówki”, to praktycznie każde dziecko wybierze relację z mamą czy z tatą, a nie siedzenie w komputerze, w ekranie telefonu.
ED: Rzeczywiście jest tak, że kiedy brakuje więzi, to dzieciom łatwo „ucieczkowo” skierować swoją uwagę w stronę ekranu. Rodzice chcą być blisko dzieci, ale to często nie wychodzi, i dzieci jednak czują się samotne, nie przychodzą do dorosłych ze swoimi sprawami czy problemami.
Od czego zacząć budowanie relacji z małym dzieckiem, ze starszym dzieckiem? Jakby rodzice chcieli zacząć tu i teraz, od dzisiaj, to co byś im podpowiedziała?
KK: Zanim przejdziemy do relacji z dzieckiem, najpierw przyjrzyjmy się relacji z samym sobą. Jeżeli jako dorosły mam małą wiarę w to, że moje potrzeby, moje emocje są ważne, że bycie w kontakcie ze swoim ciałem jest ważne, to mam także mało wiary w to, że w relacji z dzieckiem zdołam być w kontakcie z jego emocjami i potrzebami. Poczuję bezradność, frustrację, uznam, że to jest strata czasu, że nic nie daje, że trzeba znaleźć jakiś algorytm na to wszystko, jakiś sposób, złotą receptę, że na pewno jest jakiś ekspert, który podpowie, co zrobić, aby moje dziecko nie płakało albo się nie frustrowało. Tymczasem podstawą jest zajęcie się samym sobą. Żeby rodzic miał zasoby na wspieranie dziecka, potrzebuje najpierw mieć zasoby na wsparcie samego siebie. Jeżeli rodzic nie poświęci sobie uwagi, czasu, nie będzie dla siebie łagodny, życzliwy, nie będzie miał poczucia, że cały czas się uczy, że może popełniać błędy, że liczy się proces, a nie nastawienie na efekt i oczekiwania, to trudno mu będzie zbudować mocne relacje z dzieckiem. To nie działa tak – nawet gdybyśmy bardzo chcieli – że wszystko, co najlepsze, wszystko, co mam najlepszego w sobie, daję dziecku, tam pakuję całą energię, a sobie nie daję przy tym nic. Mogę tak robić tylko do pewnego momentu, potem pojawiają się frustracja, rozłam w tej relacji, właśnie dlatego, że ja już nie mam z czego dawać, a dziecko wciąż czegoś chce. Daj najpierw sobie, dla siebie poszukaj wsparcia, przyjmij wsparcie od kogoś innego, zadbaj o swoją energię, o swoje zasoby, bądź dla siebie delikatny, życzliwy i łagodny. To fundament relacji. Jeżeli rodzice będą zaopiekowani, to i dzieci będą zaopiekowane.
ED: Bycie dobrym rodzicem zaczyna się od bycia dobrym dla siebie.
KK: Zdecydowanie. We własnym, prywatnym życiu mogę precyzyjnie wskazać moment, kiedy naprawdę bardzo się skupiałam na moim dziecku; na tym, żeby je naprawić, żeby „doskoczyło” do moich oczekiwań. Córka zawsze wydawała mi się za intensywna w jednym obszarze albo że mogłaby podgonić nieco w innym. Tymczasem dziecko dawało mi coraz wyraźniejsze znaki: „Mamo, nie tędy droga”. W końcu doszłam do ściany i spróbowałam inaczej. Skupiłam się trochę bardziej na sobie, na tym, żeby samej mieć zasoby, poznać swoje potrzeby i emocje. Nauka obsługi własnych emocji, samoregulacji, koregulacji, czyli regulacji przez relacje, to coś, co rodzice mogą dać dziecku jako dar na całe życie. Osobiście nie wierzę w kary i nagrody, wierzę właśnie w regulację. Pokażmy dzieciom, czym i po co są emocje, jak je nazywać, jak o nich rozmawiać.
ED: To ogromnie ważne, bo niekonstruktywne strategie radzenia sobie ze stresem, z emocjami, to jedna z przyczyn nadmiernego korzystania z internetu.
KK: Relacje to jedno, drugie – to fakt, że dzieci nie znają innych strategii, jak regulować swoje napięcie. Widzą u dorosłych, że oni także nie mają dobrych strategii. Rodzic albo ogląda telewizję, albo siedzi na Facebooku, albo pali papierosa za papierosem, nie ma takiej praktyki, że gdy jest trudno, to dzwonię do kogoś, szukam wsparcia, korzystam z pomocy terapeuty czy chodzę na warsztaty albo po prostu siadam, popłaczę i wreszcie przyznaję: „Tak, teraz jest mi trudno, płaczę, potrzebuję tego”. Dziecko powinno widzieć rodzica, który przyjmuje wszystkie swoje emocje: frustrację, złość, bezradność, wszystkie te określane mianem trudnych…
ED: Ale jednocześnie nie wyraża ich do dziecka, tylko sam się nimi zajmuje, nazywa je.
KK: Otóż to. Jeżeli dziecko widzi rodzica przeżywającego emocje i radzącego sobie z nimi, to się uczy, że tak jest dobrze, że w porządku jest mieć emocje. Emocje są ważną informacją o moich potrzebach, o tym, co się u mnie dzieje, i można się nimi zajmować na różne sposoby. O to właśnie chodzi, żeby pokazywać dziecku różne strategie, zamiast zabierać mu jedyną jaką ma, czyli w tym przypadku regulowanie napięcia poprzez kontakt z komputerem, z telefonem i niedawanie niczego w zamian. Powiedzenie mu: „Idź porobić coś innego”, to za mało.
ED: Rodzic, który jest przewodnikiem dziecka, również w świecie cyfrowym, to między innymi taki rodzic, który pomaga radzić sobie z emocjami, pomaga te emocje regulować, widzi, jakie potrzeby zaspokajają nowe technologie czy urządzenia ekranowe, i szuka alternatyw zaspokajania tych potrzeb.
Ale co jeszcze? Czy rodzice muszą wiedzieć wszystko o nowych technologiach – aplikacjach, portalach? To bywa dla dorosłych frustrujące, że tego jest tak dużo, i trudno być na bieżąco. Czy to jest rzeczywiście potrzebne?
KK: Nie sądzę. Moim zdaniem dużo większy sens ma podejście do dziecka, kiedy ono gra na telefonie, na komputerze, i zapytanie: „Hej, pokażesz mi, w co grasz? Co tam jest dla ciebie ciekawego?”. Wtedy nie zostawiam dziecka sam na sam z urządzeniem, tylko trochę zbliżam się do jego świata, daję się zaprosić. Warto poznać nazwy gier, w które gra dziecko, dowiedzieć się, co ono lubi w tej grze, czego nie lubi, z czym mu łatwo, a z czym trudno, czasem nawet po prostu posiedzieć obok. Obok dziecka, ramię w ramię, noga przy nodze, tak też się buduje więź. Tyle że to wymaga od nas trochę świadomego wysiłku, bo dużo łatwiej jest uznać, że to głupie, to strata czasu, to nie ma sensu, lepiej pouczyłbyś się w tym czasie.
Dziecko siedzące przed komputerem marnotrawi swoje energię i czas, nie widzimy w tym żadnych pozytywów, żadnych zasobów, żadnych korzyści dla niego. Wychodząc z takiego założenia, trudno wzbudzić w sobie ciekawość, otwartość na to, co w tym świecie dziecka się dzieje.
ED: Dużo pracujesz z rodzicami właśnie w kontekście budowania relacji z dziećmi, ale też budowania relacji rodziców samych ze sobą. Co jest dla nich szczególnym wyzwaniem?
KK: Trudne są dwie rzeczy: zatrzymanie się, o którym wcześniej rozmawiałyśmy, oraz zanurkowanie pod to, co się kryje pod konkretnym zachowaniem. Wyobrażenie sobie, że dane zachowanie dziecka jest czubkiem góry lodowej. Trudność sprawia rodzicom sprawdzenie, jakie potrzeby się za tym kryją. Wszyscy odczuwamy podobne potrzeby, tylko że mamy różne strategie ich zaspokajania. Rodzicom trudno jest przyjąć, że dziecko będące w napięciu, mające potrzebę równowagi, potrzebę zadbania o siebie, na przykład obgryza paznokcie, bo to jest jego strategia regulacji. Rodzic się denerwuje, że dziecko tak robi, ponieważ on sam robi inaczej.
ED: Albo nawet tak samo – w przypadku ekranów, to i dla nas dorosłych, są one często sposobem na zredukowanie napięcia i stresu.
Rodzicielskie obawy wzbudzają zarówno zachowania dzieci, odmienne od naszych, których nie rozumiemy, ,jak również te, które świetnie znamy z własnego doświadczenia.
KK: O, jak najbardziej. Dziecko szuka kontaktu, zabawy, spokoju, różnych form odreagowania po całym dniu w przedszkolu czy w szkole, może też na przykład chcieć spędzić trochę czasu przed komputerem, żeby się zresetować. My, dorośli, robimy dokładnie to samo. Sama najchętniej właśnie tak się resetuję po ciężkim dniu; dosłownie czuję, że potrzebuję zrobić coś, co nie wymaga ode mnie wysiłku intelektualnego, po prostu scrolluję Facebook. Drażni nas, że dzieci robią to, co my, i trudno nam przyjąć, że w ten sposób one też się mogą regulować, często od nich oczekujemy więcej niż od siebie.
ED: Mówimy: „Moje dziecko jest uzależnione”, nie mówimy: „Moje dziecko nie wie, jak regulować swój stres czy napięcie”. Ta narracja jest bardzo ważna, bo zależnie od określenia szukamy zupełnie innych rozwiązań.
KK: To jest bardzo ważne spostrzeżenie. To, jakich używamy słów, ma wpływ na to, w jakim jesteśmy miejscu, stanie, z jakiej pozycji zaczynamy działać. Inaczej się zachowujemy, powodowani lękiem i strachem, a zupełnie inaczej, kiedy bierzemy oddech, czujemy lekkość, większe zaufanie, że poradzimy sobie z tym.
Nie musimy osiągnąć zwycięstwa w ciągu najbliższych 5–10 minut, mieć na wszystko rozwiązania od ręki. Dziecko nie musi natychmiast przestać grać i być spokojne. To jest proces, on może trochę potrwać i możemy w nim mieć różne fazy i próbować różnych rzeczy. Podejdźmy do tego z otwartością, elastycznie, sprawdzajmy, co w naszym przypadku okaże się dobrą metodą. Usiądźmy, pogadajmy, może wymyślimy coś innego. Zaprośmy do tego dziecko. Korzystajmy z mądrości dzieci, nie bierzmy całego ciężaru, monopolu na wiedzę – na siebie.
ED: Czyli przestańmy pędzić, zacznijmy być, zatrzymajmy się, weźmy oddech oraz szukajmy potrzeb, które się kryją pod zachowaniem dzieci.
KK: Zdecydowanie.
ED: Dziękuję bardzo.